Aleksander Pawelec. W powojennym Pruszczu

Aleksander Pawelec W powojennym Pruszczu. Fragmenty wspomnień cz.1

( fragmenty wspomnień z lat 1934-1945)

(…) 15 kwietnia 1945 r. wyruszyłem i ja w kierunku Gdyni, pozostawiając żonę z synem Andrzejem pod opieką rodziny Sułkowskich. Nie chciałem jednak wracać sam. Udałem się więc do brata, który po ślubie mieszkał u rodziców żony nad Wartą, 20 km od Sieradza. Ponieważ brat miał takie same plany, następnego dnia wsiedliśmy do pociągu osobowego, do Bydgoszczy. Była to niesamowita jazda. Pociąg był niesamowicie przepełniony. Wdrapałem się z bratem na dach wagonu. Usadowieni na czarnej i zasmolonej ławeczce między buforami wagonów pulmanowskich jechaliśmy na północ.

Pociąg był oblepiony ze wszystkich stron ludźmi niby rojem pszczół. Na dachu wagonu musieliśmy bardzo uważać na wiadukty, które na tej linii były tak nisko, że dach przechodził pod nimi w odległości niespełna metra. Nie obeszło się bez tragedii. Koło stacji Poddębice, zostało zmiecionych dwóch nieostrożnych mężczyzn. Zginęli na miejscu. W Bydgoszczy nad ranem podstawiono skład pociągu złożony z samych węglarek. Zajęliśmy jedną z nich i ruszyliśmy do Gdyni.

Po kilku godzinach znaleźliśmy się w Tczewie. Teren Żuław był jeszcze zajęty przez Niemców i w tym rejonie trwały jeszcze walki. Zatrzymaliśmy się w Pszczółkach (za czasów gdańskich — Hohenstein) i znaleźliśmy się w ogniu artylerii niemieckiej z Żuław.

Na samej stacji i stacyjnych torach eksplodowało kilkanaście pocisków. Kryliśmy się między wagonami. Na szczęście oprócz drobnych szkód materialnych nie było żadnych ofiar w ludziach. Był to jeden z ostatnich ataków rozpaczy dogorywających oddziałów niemieckich broniących się resztkami sił na zalanych Żuławach.

Pociąg ruszył dalej. Stanął dopiero na stacji w Pruszczu (Praust).

Pierwszy pociąg do Gdańska odprawiał stąd mój dobry znajomy z Wiemszowa niejaki Grela. Zauważył mnie i zdążył jeszcze krzyknąć, abym go odwiedził. (…) Ze stacji Gdynia Orłowo ruszyliśmy z bratem pieszo do Małego Kacka gdzie mieszkaliśmy przed wojną. Niestety naszego domu nie zastaliśmy. Rano 18 kwietnia ruszyłem z bratem w kierunku miasta. Szczególny był widok całej Płyty Orłowskiej (przed wojną — „Wzgórze Focha”).

Odrażający widok. Setki zabitych koni. Wycofujący się Niemcy nie mogąc zabrać na statki ewakuacyjne koni, wszystkie je wystrzelali. Dowiedzieliśmy się, że dowództwo oddziałów radzieckich przymusowo zaciąga wszystkich cywilów do uprzątnięcia rozkładających się trupów końskich. Po chwili namysłu doszliśmy do wniosku, że nic tu po nas. Korzystając z przelotnego zaproszenia zawiadowcy stacji Pruszcz, udaliśmy się tam niezwłocznie. W ten oto sposób znaleźliśmy się z Mateuszem w Pruszczu — małym miasteczku odległym o 10 km od Gdańska.

Okazało się, że było tu zaledwie kilku Polaków, a ze mną i bratem stanowiliśmy 19 kwietnia 1945 r. polską grupę liczącą nie więcej jak 10 osób. Decyzja opuszczenia Gdyni i wycofania się do Pruszcza miała decydujący wpływ na dalsze losy naszych rodzin w latach powojennych związanych z tym miastem i Wybrzeżem Gdańskim. (…)

Każdy następny dzień zwiększał liczbę Polaków. Była to mieszanina dosłownie ze wszystkich stron Polski. W ostatnich dniach kwietnia przyjechała z Lututowa, w ślad za nami, moja mama z siostrami Olą i Zuzią. Zamieszkaliśmy w opuszczonym przez Niemców domu przy ul. Żeromskiego (obecnie ulica Grunwaldzka). Mieszkanie zastaliśmy umeblowane, a co brakowało, to ściągnęliśmy z innych opuszczonych domów. Niestety nie cieszyliśmy się długo tym mieszkaniem. Na przełomie kwietnia i maja do Pruszcza ściągnęły jednostki radzieckie – zmotoryzowana i kawalerii. Zajęły one całą ul. Żeromskiego i kilka przyległych. Musieliśmy opuścić wszystkie pomieszczenia i czasowo ulokować się w innym rejonie Pruszcza. Nie wolno było zabrać mebli lecz tylko rzeczy osobiste. Wytłumaczono nam, że wojsko zostało specjalnie skierowane do Pruszcza celem ostatecznego rozprawienia się z Niemcami zajmującymi jeszcze cały teren Żuław.

Walka z oddziałami hitlerowskimi była niezwykle ciężka, gdyż dostęp do nich chroniły olbrzymie rozlewiska, jakie zostały wytworzone po przerwaniu wałów na Wiśle i Motławie. Byliśmy świadkami ostatnich akordów wojennych na tym terenie. W tym czasie trwałem w bezczynności, bo duża ilość wojska i dochodzące od strony Żuław odgłosy kanonady artyleryjskiej nie pozwalały na włączenie się do jakiejkolwiek działalności.

Komendant wojenny mianował Burmistrza Pruszcza. Został nim Bezuszko. Razem z moim bratem Mateuszem tworzyli oni zręby administracji tego miasta. Mateusz Pawelec został szybko mianowany sekretarzem Urzędu Miejskiego i dość energicznie wziął się do tej pracy. Mnie taka działalność nie odpowiadała, więc wolałem czekać na koniec wojny.

W swojej wędrówce po Pruszczu i okolicach (tam gdzie było wolno i bezpiecznie) przeszły mi pierwsze dni maja 1945 r. Upatrzyłem sobie nawet dom, który pragnąłem zająć po opuszczeniu Pruszcza przez Armię Radziecką. Był to piętrowy dom przy ul. Chopina, która w owym czasie nosiła nazwę ul. Stalina. Niestety dom ten i kilka sąsiednich jako najbardziej okazałe zajmowało NKWD. (odpowiednik niemieckiej Abwehry). Domy te otoczono drutem kolczastym tworząc jeden kompleks, który wyglądał dość groźnie i tajemniczo. Niewielu było widać funkcjonariuszy NKWD a ogrodzenie z drutu kolczastego wychodziło nawet na chodnik Nadszedł wreszcie 9 maja 1945 r. O kapitulacji Armii Niemieckiej dowiedziało się najpierw dowództwo oddziałów radzieckich w Pruszczu. Był to dla wszystkich szał radości. Salwy z przeróżnego rodzaju broni automatycznej, karabinów i pistoletów oznajmiły nam wszystkim, że koniec wojny nareszcie nastąpił. Radości nie było końca

Żołnierze radzieccy całowali się z nami i cieszyli jak dzieci. Mieli się z czego cieszyć.

Przypadło im w udziale przeżycie tej przeklętej wojny. My Polacy też mięliśmy się z czego cieszyć. Po pierwsze przeżyliśmy ten cały koszmar wojenny, a po drugie ziściły się wreszcie marzenia dotrwania do momentu, kiedy znienawidzony wróg padnie na kolana.

Szczególnie ja, mój brat i cała rodzina Pawelców miała się z czego cieszyć. Wszyscy przeżyliśmy czas okupacji. Nikt nie zginął ani też nie doznał uszczerbku na zdrowiu i majątku, bo tak naprawdę w chwili wybuchu wojny nasza rodzina należała do najliczniejszej rzeszy ludzi najgorzej sytuowanych w Polsce. Radości nie było końca. Dopiero noc uciszyła umysły i wyciszyła wiwaty na cześć pomyślnego zakończenia wojny i nastania pokoju. Rankiem 10 maja obudziliśmy się w poczuciu końca wojny i mimo wszystko dalszej niepewności jutra, ponieważ całe życie w Pruszczu i okolicy było zdominowane przez wojska radzieckie. Dla nich byliśmy w dalszym ciągu jakby cieniem, gdyż powszechnie uważali, że zwycięzcami są tylko oni i tylko oni przynieśli nam wolność, z której my Polacy winniśmy być zadowoleni i za to im wdzięczni. Przechodziliśmy jednak nad tym do porządku dziennego w oczekiwaniu na dalszy bieg wypadków.

https://www.facebook.com/notes/394943554851770/

Aleksander Pawelec W powojennym Pruszczu. Fragmenty wspomnień cz.2

Około godziny dziesiątej rano znalazłem się na ul. Stalina obok domu, który zamierzałem zająć, vis a vis ówczesnej i obecnej poczty.

Zauważyłem czoło kolumny jeńców niemieckich, od strony cukrowni, wyprowadzonych z zalanych Żuław, gdzie jeszcze do wczoraj bronili się przed zmasowanym atakiem wojsk radzieckich. Czoło kolumny znalazło się na mojej wysokości. Całość stanowiła niesamowity widok. Przodem szedł oficer i kilku podoficerów radzieckich.

Na czele kolumny jeńców szło kilkunastu oficerów niemieckich różnej rangi. Za nimi zaś zbita masa ludzka niepodobna do świetnej armii niemieckiej, która miała podbić cały świat. Szli brudni, obdarci, zarośnięci. Wielu z nich miało nogi poowijane szmatami. Po bokach kolumny, co kilka metrów szedł w eskorcie żołnierz radziecki z automatem gotowym do strzału.

Wydaje mi się, że była to ostrożność wynikająca nie tyle z rozkazu dowództwa armii, ile z chęci pokazania obserwującym przemarsz tej kolumny, jakich to czynów dokonał każdy ze zwycięzców. Obserwowałem twarze przechodzących jeńców. Nie zauważyłem w ich oczach ani śladu pychy, jaka ich cechowała przez całą wojnę. Jesz-cze przecież nie tak dawno przemówienia Hitlera i Geobelsa były pełne nadziei, że przełamią ofensywę armii zaprzyjaźnionych. Szli resztkami sił, wycieńczeni, zgłodniali i spragnieni.

Stałem w odległości trzech metrów i co chwila słyszałem wypowiadane w moją stronę: „etwas Brot”, „etwas Wasser” (trochę chleba — trochę wody), a bywało, że prosili o papierosa. Sialem jak wmurowany i pluchy na te wszystkie błagalne prośby. Po pierwsze nic przy sobie nie miałem, a po drugie stawały mi w pamięci jak żywe dni, gdy Niemcy prowadzili nas do niewoli. Wówczas na ich twarzach był widoczny uśmiech zadowolenia i głęboka pogarda dla jeńców polskich, a ludność była przeświadczona, na podstawie propagandy hitlerowskiej, że polscy żołnierze to bandyci, i tak nas niestety traktowano.

Przypomina mi się scena z pobytu w niewoli, jak staliśmy zgromadzeni w liczbie kilkunastu tysięcy przed dworcem kolejowym w Starogardzie przed wymarszem do obozu, a ja płakałem patrząc na tysiące doborowego żołnierza polskiego, bezradnego już w swojej masie i na butne, palne pychy spojrzenia eskortujących nas żołnierzy niemieckich.

Gdzież więc podziała się ta pycha? Skąd ta nagła służalczość i skamlanie? Niemcy, gdy klęska zwaliła ich z nóg, sami wkładali białe opaski na na rękawy, schodzili z chodnika, którym szedł żołnierz zwycięzca, zdejmowali czapki z głów i nieśli w swych oczach psią służalczość, gotowi na skinienie zrobić wszystko. I tak szli tysiące za tysiącami przedstawiciele rasy „panów”. Chełpili się tresurą, nazywali to dyscypliną i świadomością celów narodowych. Uważali, że to wystarczy: rasa i tresura. Jedno i drugie sięgające w głąb pruskich tradycji: Jedno i drugie na podłożu nienawiści do wszystkiego co polskie. Wśród Niemców przez dziesiątki lat krążyło przysłowie:

„Od Anglii dzieli nas morze, od Francji rzeka, a od Polaków jedna nienawiść”.

Skutki tego były nader widoczne w czasie okupacji Polski, w dyskryminacji, martyrologii i unicestwianiu narodu polskiego najbardziej wyrafinowanymi, brutalnymi i wprost zwierzęcymi metodami, takimi jakie tylko faszyzm mógł wymyślić.

Mijały godziny, a ja dalej stałem jak wmurowany w ziemię, oparty o drzewo i jakby przyjmujący tą nie-codzienną defiladę. Czołem w piersi pełną satysfakcję za lata upokorzeń i poniżania godności ludzkiej przez tych, co mienili się panami tego świata, a teraz szli w posępnym szeregu —w kolumnie złożonej z tysięcy żołnierzy byłej armii. Oto co pozostało z pychy, buty i dumy faszystowskiej. Od czasu przejścia czoła kolumny minęło kilka godzin. Było ich orientacyjnie około sto tysięcy — jedni podobni do drogich.

Około 16.00 poczułem głód i zmęczenie. Poszedłem więc do tymczasowej siedziby całej naszej rodziny. Jeszcze późnym wieczorem dochodził nas od-głos maszerującej kolumny jeńców. Jeden z radzieckich lejtnantów opowiadał następnego dnia, że wyprowadzona z żuław ponad Około 16.00 poczułem głód i zmęczenie. Poszedłem więc do tymczasowej siedziby całej naszej rodziny. Jeszcze późnym wieczorem dochodził nas od-głos maszerującej kolumny jeńców. Jeden z radzieckich lejtnantów opowiadał następnego dnia, że wyprowadzona z żuław ponad dwieście tysięcy żołnierzy niemieckich.

Aleksander Pawelec W powojennym Pruszczu. Fragmenty wspomnień cz.3

Ucieszyłem się gdyż opał przyda się się na pewno do  gotowania w kuchni. 

Zacząłem przenosić go do piwnicy. W pewnym momencie zauważyłem wśród węgla czarne foremne 

sztabki wymiarach mniej więcej pięć na dwadzieścia na cztery centymetry i wadze około kilograma.

 Z miejsca wydały mi się podejrzane. Po zeskrobaniu cienkiej warstwy nalotu miału

 węglowego ukazała się jasnożółta barwa materiału niczym niepodobna do węgla. 

Na ten widok zrobiło mi się gorąco, trzymałem w rękach znany mi z wojska materiał wybuchowy, 

zwany trotylem, a używany do produkcji pocisków artyleryjskich i innych ładunków wybuchowych. 

Skąd się więc wziął i komu zależało na zamaskowaniu tak niebezpiecznej „niespodzianki” 

w ten sposób? Czyżby na ten szatański pomysł mogli wpaść opuszczający kilka dni temu ten dom 

funkcjonariusze NKWD? Wyobrażałem sobie, co by się stało, gdyby choć jedna ze sztabek 

znalazła się w kuchennym palenisku. Po ochłonięciu dokładnie przebadałem całą stertę węgla

 i znalazłem w niej dwudziesta pięć sztabek trotylu. 

Nie namyślając się długo, cały ładunek

 razem z trotylem przeniosłem do uprzednio wykopanego bardzo głębokiego dołu i zakopałem. 

Przy domu znajdował się dość spory ogródek, w którego uporządkowanie włożyłem wiele pracy. 

Do pomocy zatrudniłem starsze już małżeństwo Niemców, którzy dzielnie mi pomagali. 

Narzekali jednak na swój los. W pewnym momencie rozżalony mężczyzna powiedział, że lepiej się 

powiesić, niż żyć w takiej nędzy. Pomyślałem sobie, że przecież sami sobie tego piwa nawarzyli, 

a skoro tak, muszą je wypić. Jednak życie musiało być im miłe, o czym może świadczyć 

pewne wydarzenie. Jednego dnia, porządkując w końcu ogrodu olbrzymią stertę suchych gałęzi, 

znalazłem w niej nieuzbrojony pocisk artyleryjski dość dużego kalibru. 

Po chwili namysłu postanowiłem zrobić: to samo, co z opisanym wcześniej trotylem.

Na przylegającym do ogródka nieogrodzonym placu mieściła się głęboka na około dwa metry sucha studnia, na której dnie leżało sporo kamieni. Wziąłem więc ten pocisk w ręce i udałem się w kierunku tego dołu. 

Gdy moi niemieccy pomocnicy zauważyli mnie idącego z tak olbrzymim „cygarem”, popędzili co sił w nogach, chowając się za najbliżej położonym budynkiem gospodarczym. Tymczasem podszedłem do dołu, położyłem pocisk na jego krawędzi i położywszy się na ziemi, zsunąłem go do wyschniętej studni długą, trzymetrową tyczką. 

Wybuch nie nastąpił. Całej tej czynności przyglądali się zza węgła „moi” Niemcy, którzy mieli przecież zamiar się wieszać. Widać każdemu jednak życie jest miłe, nieza-leżnie od tego, w jakiej sytuacji życiowej się znajduje. Studnię tę zasypałem kamieniami oraz gruzem i tak skończyły się moje przygody z niebezpiecznymi ładunkami wojennymi. 

Materiały z książki

Aleksander Pawelec, Wspomnienia z lat młodości i II wojny światowej (1934-1945)